Dziewicki o swoich początkach w Polonii, mistrzostwie i powrocie…

Dużego wywiadu dla portalu „Weszło!” udzielił Piotr Dziewicki. Opowiedział w nim o swoich początkach w Polonii, mistrzostwie Polski, powrocie i przygodzie szkoleniowej w IV-ligowych „Czarnych Koszulach”…

Piotr Dziewicki i trener Krzysztof Chrobak

Dziewicki zdradził, że na samym początku piłkarskiej kariery nie czuł przywiązania do klubów. – Z bratem kibicowaliśmy każdej polskiej drużynie grającej w pucharach, więc Legii siłą rzeczy też (…) Miłość do Polonii zaczęła kwitnąć może nie tyle w momencie, w którym tam przeszedłem, co ze wzgląd na ludzi, których tam poznałem. Choćby świętej pamięci trener Stanisław Kralczyński – uczył nas zawsze moralności, etyki. Chciał, żebyśmy wyrośli na porządnych ludzi i myślę, że to mu się udało. Nielicznym udało się przebić do piłki, ale spotykamy się z chłopakami do dzisiaj i każdy jest po prostu porządnym facetem, to największy sukces – wspomina wychowanek Milanu Milanówek. Od Kralczyńskiego nauczył się szacunku do rywali. – (…) Ciągle wspominał o tym, także przed meczami – OK, gramy z drużyną, której nie lubimy, powiedzmy z Legią. I można jej nie lubić. Ale trzeba ją szanować. Trener Kralczyński dobrze to rozumiał, sam miał kiedyś flirty z Łazienkowską.

„Chrumek” twierdzi, że w czasach juniorskich nie miał problemów z Legią. Większe zgrzyty panowały na linii Polonia – Agrykola. W drużynie juniorów „Czarnych Koszul” zdarzali się też legioniści. – (…) Mieliśmy w drużynie syna Andrzeja Sikorskiego, Maćka, który nie krył się z tym, ze jest kibicem Legii Warszawa. Myśmy z tego powodu żadnego problemu nie robili, czasem pojawiała się tylko klasyczna szyderka w szatni, ale przede wszystkim Maciej był bardzo dobrym kolegą. Maciek kiedyś przyszedł nawet na mecz – nie uwierzy pan – z wydzierganym na tyle głowy znaczkiem Legii. (…) grał w Polonii i tak występował w meczach. Działacze czasem sugerowali, że przesadza, niektórym kibicom rzecz jasna też to się nie mogło podobać, natomiast my się bardzo lubiliśmy i nadal lubimy – twierdzi w rozmowie z „Weszło!”.

Dziewicki uważa, że animozje kibicowskie skierowane w kierunku piłkarzy są chore. W jego czasach juniorskich niezawodolenie objawiało się spojrzeniami. Nikt nie byłby w stanie zdobyć się na akcję transparentową (taką jaka była wymierzona w Jakuba Kisiela). – Ta sytuacja z transparentem, dotyczącym zarówno piłkarza, jak i inwestora – u nas nigdy nie było problemu, że Tomek Kiełbowicz przechodzi do Legii, tak samo Michał Żewłakow. Taka jest kolej rzeczy i życia piłkarza. To, co się wydarzyło, uważam, że jest źle odbierane również u większości kibiców Legii. Myślę, że większość chciałaby derbowego meczu w Warszawie. To są zupełnie inne emocje, to jest święto, Warszawa jest dużym miastem, spokojnie ma miejsce na dwa dobrze działające duże kluby.

Z derbów pamięta te, w których kibice wdarli się na płytę boiska. Wtedy faktycznie, poczułem się dziwnie. Natomiast było takie poczucie, że zawodnicy to świętość. Nikt nie zrobił krzywdy zawodnikom, oni się chcieli dostać do kibiców.

„Chrumek” po czasie wspomina bardzo dobrze kilku zawodników. Grzesiek Lewandowski, znowu: były legionista. Oglądałem jego mecze w pucharach dla Legii. Idolem boiskowym był Janek Gałuszka, bo grał na tej samej pozycji co ja, dużo go podpatrywałem. Umiejętnościami imponował Arek Bąk, wiadomo jakim graczem był Tomek Wieszczycki. Mariusz Pawlak, Donatas Vencevičius, Piotrek Wojdyga, Igor Gołaszewski, Arek Kaliszan, Tomas Žvirgždauskas, Gražvydas Mikulėnas… Bardzo, bardzo mocne nazwiska przewijały się wtedy przez Polonię. Kadra była tak szeroka, że na jednym meczu drugiej drużyny w Konstancinie zagrało jedenastu pierwszoligowców. Najpierw z pierwszym zespołem trenowałem, debiut przyszedł dopiero w mistrzowskim sezonie Polonii. Byłem cierpliwy.

Donatas Vencevičius, Gražvydas Mikulėnas, Igor Gołaszewski, Jacek Dąbrowski, Jacek Paszulewicz, Maciej Bykowski, Maciej Szczęsny, Mariusz Unierzyski, Piotr Dziewicki, Tomasz Ciesielski, Tomasz Moskal

Wchodząc do zespołu młody Dziewicki musiał słuchać się „starszyzny”. Była zasada, że staremu nie można było nigdy nic powiedzieć, bo można było dostać również w dziób. Ale gdy zaczynał się trening, to muszę przyznać, że czasem starzy płakali – to mówię w cudzysłowie, chodzi o to, że w szatni słowa nie mogłeś powiedzieć, to tu odpłacaliśmy bardzo ostrą i ambitną grą. Trenerzy tylko się śmiali przy linii. Nie mówię, że byliśmy upokarzani, ale istniała żelazna hierarchia. Mimo tego dość miło wspomina jedną sytuację z „Funiem”. Kiedyś wszedłem do szatni i powiedziałem do Piotra Wojdygi: – Dzień dobry, proszę pana. Odpowiedział: – Młody, jeszcze raz powiesz do mnie per pan, to takiego kopa w dupę dostaniesz, że w piwnicy będziesz się przebierał. Ostatni raz powiedziałem „proszę pana”. Ale siatkę nosiłem.

A jak wspomina początki Emmanuela Olisadebe? – „Emsi” przychodząc do nas wszedł w rytm regularnych kontuzji mięśniowych. Ludzie w klubie wieszali na nim psy, zawodnicy również. Niezadowolenie było później jeszcze większe, bo nie rozumieli pewnych rzeczy. Trenerzy Dariusz Wdowczyk i Jerzy Engel wraz ze sztabem medycznym i zespołem fizjoterapeutów doszli do wniosku, że „Oliego” trzeba objąć treningiem indywidualnym – i dodaje, że Olisadebe był prawdziwym szybkościowcem: – Włókien mięśniowych białych tych szybkokurczliwych, miał zdecydowaną przewagę nad włóknami wolnokurczliwymi, więc źle znosił zajęcia skierowane na wytrzymałość i od tego łapał urazy. Jego treningi indywidualne były naprawdę indywidualne: biegamy po górach z trenerem Wojciechem Małowiejskim, zima. My biegamy, a „Emsi” po tych górach chodzi. Wiadomo, że to rodzi uszczypliwości, choć z punktu widzenia przygotowań i etapu na którym się znajdowaliśmy Olisadebe wykonywał tą samą pracę, nie szkodzi, że wolniej. Nie wszyscy to w szatni rozumieli. Ale gdy w końcu doszedł do formy był nie do zatrzymania, wtedy jego postrzeganie się zmieniło. To była eksplozja. Bez niego mistrzostwa byśmy nie zdobyli.

Poloniści po meczach spotykali się w pubie „Lolek”. – Często się tam spotykaliśmy, nie tylko po meczach, ale też w tygodniu. To była duża siła, integracja przekładała się na boisko. Spotykaliśmy się całymi rodzinami. Wiem, że to wyświechtane hasło, ale naprawdę wtedy byliśmy jedną wielką rodziną. W szatni był podział na młodych i starych, na boisku czasem iskrzyło, ale te spotkania prywatnie, w Lolku, były finalnym elementem spajającym, tu wszystko można było wyjaśnić, tu wszystko się sklejało.

To zespołowe spoiwo dzięki cierpliwości ówczesnego właściciela Polonii, Janusza Romanowskiego dało mistrzostwo Polski w 2000 roku. Z celebracji tytułu „Chrumek” pamięta koncert Ich Troje po meczu z Odrą Wodzisław Śląski. Bardziej zapamiętał zwycięstwo z Legią, które poprzedziło fetę przy K6. – Tak naprawdę dla mnie najbardziej pamiętnym momentem był mecz na Łazienkowskiej, gdzie wygraliśmy 3:0 pieczętując zdobycie tytułu właśnie tam, na trzy kolejki przed końcem sezonu. Rzecz wyjątkowa. A jeszcze wtedy wygraliśmy Puchar Ligi, także na Łazienkowskiej. Trochę napsuliśmy krwi kibicom Legii… Jeszcze lata później przy okazji różnych meczów, także gdy przyjechałem z Amiką, nie zapominali mnie „mile” pozdrowić.

Sen o Lidze Mistrzów przerwał Panathinaikos Ateny, który w ostatniej rundzie kwalifikacyjnej odprawił Polonię. – Remis u nas, 1:2 wyjazdowe, gdzie mimo gry w dziesiątkę przez większość spotkania graliśmy dobrze… Kto wie jak by to się ułożyło, gdybyśmy mieli trochę więcej skuteczności, bo w Płocku mogło być równie dobrze 5:2. Albo chociaż gdyby nie ta czerwona kartka w Grecji, z którą się nie zgadzam… powiem tak, to były dziwny mecz. I tak to zostawmy – wspomina w wywiadzie z „Weszło!” były stoper Polonii.

Po mistrzostwie i zdobyciu Pucharu Polski w 2001 roku Dziewickim interesowała się Wisła Kraków i rosyjski Spartak Moskwa. – Było konkretne zainteresowanie z Wisły Kraków, ale Wisła nie chciała dać za mnie miliona euro. Równie konkretny był jednak Spartak Moskwa i pojechałem wtedy do Antalyi na siedem dni testów. Trener Verner Lička, któremu wiele zawdzięczam od strony szkoleniowej, ostrzegał mnie: – Nie jedź tam Piotr. Wrzucą cię do pudełka razem z pięćdziesięcioma innymi, potrząsną, rzucą o ścianę i zobaczą kto przeżyje. Ale klub bardzo namawiał mnie, żebym tam pojechał, w grę wchodziły duże pieniądze. Nie ukrywajmy, dla mnie też to była kusząca perspektywa, świetny trzyletni kontrakt, praca z trenerem Olegiem Romancewem, a w szatni znakomitości reprezentacji Rosji. Pojechałem. I to był jedyny raz w karierze, kiedy mi się białe myszki ze zmęczenia pojawiły przed oczami.

Z Polonii Dziewicki odszedł w 2003 roku do Amiki Wronki, z której przeszedł do tureckiego Antalyaspor Kulübü. Po tureckiej przygodzie powrócił do Polski, na K6…

Opowiem historię. W Polonii śmialiśmy się, że w Polonii są dwie szafy: jedna drewniana, druga pancerna. Z tej drewnianej jeszcze da się wyjść, z tej drugiej już nie. Ja trafiłem do tej drugiej u trenera Jacka Grembockiego. Nie widział mnie w klubie, powiedział, że mogę sobie szukać klubu. Znalazłem AÉK Larnaca. Byłem dogadany, powiedziałem o tym trenerowi, nie miał problemu, trenowałem i tak w drużynie rezerw. Poszedłem do prezesa i mówię że mam wszystko dograne. To był poniedziałek, w sobotę mieliśmy mecz ze Śląskiem. Po czym prezes we wtorek mi jednak oznajmia, że jestem potrzebny, że zostaję, że mam być ważną postacią. Zaraz dostaję telefon od trenera Grembockiego:

– Piotruś, słuchaj, jak tam się czujesz? W czwartek na treningu jesteś. W piątek jedziemy na zgrupowanie do hotelu 500, jesteś na mecz przewidziany, będziesz grał.

Ja w śmiech.

– Trenerze, ale skąd taka zmiana?

– Przemyśleliśmy sprawę ze sztabem, musisz zostać.

Chłopaki mieli straszną polewkę, że jednak klucz do szafy pancernej się znalazł. Tak funkcjonowała Polonia. Józef Wojciechowski otaczał się też dużą liczbą osób, które nie były w żaden sposób związane z klubem. Nie chcę powiedzieć, że były przypadkowe, ale nie miały Polonii w sercu. Ludzie traktowali to jako zwykłe miejsce pracy, a nie klub-wspólnotę. Przez te wszystkie lata zostały utopione wielkie pieniądze, podobno nawet rzędu stu milionów złotych – szkoda, wtedy można było stworzyć coś wielkiego. Powiedziałem to nawet Józefowi Wojciechowskiego:

– Prezesie, pana pieniądze, gdyby były mądrze wydane… Pan mógł tu mieć swój pomnik.

Ale do prezesa dziś łatwo strzelać. Czasem mam wrażenie, że w klubach wszyscy są zadowoleni, tylko nie ten, co daje pieniądze – tak trochę było w Polonii. Wszyscy zadowoleni, bo zarabiają niemało, ale oprócz tego zadowolenia nic nie ma. Są rozbieżne cele – jeden ma taki, żeby tu jak najdłużej pobyć, bo dostaje dobre pieniądze, drugi żeby się indywidualnie pokazać i grać wyżej, trzeci żeby się nie narobić. A prezes? Prezes będzie płacił.

Iñaki Astiz Ventura, Piotr Dziewicki, Marcin Komorowski

„Chrumek” kończył karierę w Ząbkach. Później zaczął komentować mecze dla Canal+… i odbudowywać IV-ligowe „Czarne Koszule”. – Odbudowa Polonii po spadku do czwartej ligi opierała się na integracji środowiska. Ludzie zaczęli patrzeć w jednym kierunku, także kibice. Byliśmy wtedy uznawani w lidze za jeden z sympatyczniejszych stadionów, gdzie odbywa się kulturalny doping, gdzie mogą przyjść rodziny, a rywale witani są brawami. To było z góry ustalone – wiedzieliśmy, że musimy odbudować Polonię nie tylko od strony sportowej, ale także wizerunkowej. Stadion to nie teatr, muszą być emocje, ale myślę, że można obyć się bez słuchania nieustannie przyśpiewek, przez które uszy więdną. My to pokazaliśmy w czwartej lidze – wspomina „Milan”.

Ogromną rolę odegrał Emil Kot, który był moim asystentem. Ja dopiero później zdałem sobie sprawę jak wielką pomoc dostałem od niego oprócz tej czysto sportowej, trenerskiej. Wiele rozmów przeprowadziłem z Emilem na temat prowadzenia zespołu, jego motywacji, ale też tego jak powinien funkcjonować klub. Potem przeprowadzaliśmy rozmowy z piłkarzami, a Emil z kibicami, gdzie wcześniej prowadził doping, więc mógł wpłynąć na trybuny, wszystkich znał. To była świetna decyzja. Nawet pięć tysięcy kibiców potrafiło przyjść na czwartą ligę, a atmosfera była znakomita.

Odszedłem, bo ten projekt zmierzał w inną stronę. Kibice, mobilizacja całego polonijnego środowiska – to było najważniejszym elementem. To, że ruszyliśmy z takim impetem, zawdzięczamy kibicom, oparciu klubu na idei socios, gdzie ludzie garnęli się do klubu, bo czuli, że jest ich, czuli się za niego współodpowiedzialni. Ruch wolontaryjny wówczas był kapitalny, pomagał organizować wszystko, od wyjazdów, zdobywanie pieniędzy, promocję i marketing. Nic byśmy bez tego nie osiągnęli. Ale potem kibice byli odsuwani, lekceważeni i uznano, że już są niepotrzebni.

Po drugie sposób zarządzania finansami klubu zaczął budzić moje zaniepokojenie i nie chciałem się na to godzić. Nie chciałem tego firmować swoim nazwiskiem, brać za coś takiego odpowiedzialności. Powiem tak: nie może być tak, że klub realizuje interesy jednostki.

Źródło: własne / Weszło!

Author: Kwikster

Barwy moro, ciemny kaptur, Kwik to dziwny bywa stwór, o swej Polonii marzy dzień i noc i w Gwiezdnych Wojen wierzy moc [wierszyk z czasów ogólniaka... niezmiennie na czasie ;)]

Dodaj komentarz