Arkadiusz Bąk, były kapitan Czarnych Koszul, który z Polonią zdobył Mistrzostwo Polski, Puchar Polski, Puchar Ligi, Superpuchar Polski i sięgnął po koronę króla strzelców Ekstraklasy, w wywiadzie dla portalu „Łączy nas piłka” wspomina między innymi czas spędzony przy Konwiktorskiej.
Bąk do Polonii przyszedł latem 1997 roku i już w pierwszym sezonie sięgną po koronę króla strzelców Ekstraklasy a Polonia zakończyła rozgrywki na drugim stopniu podium – Polonia okazała się jednym z najlepszych możliwych wyborów. Wszedłem do bardzo fajnej szatni. Wrażenie robił Darek Dziekanowski. Chodził swoimi ścieżkami, ale piłkarsko wyglądał fantastycznie. Tytanem pracy nie był, preferował bardzo lekkie podejście do życia, ale umiejętności techniczne miał na niesłychanym poziomie. Do tego bracia Żewłakowowie, Piotrek Wojdyga… To była niesamowicie fajna paka. Czułem się w Polonii bardzo dobrze. Natomiast z koroną króla strzelców było dość śmiesznie, bo trzech zawodników miało tyle samo bramek. Liczba też nie była imponująca, bo czternaście goli to nie jest wielki rezultat, ale to już nie moja wina, że nie było skuteczniejszych napastników. Właściwie jedynym typowym napadziorem był wtedy Mariusz Śrutwa, bo Sylwester Czereszewski też nie był „dziewiątką”. Na pewno korona króla strzelców, niezależnie od liczby trafień, wstydu mi nie przyniosła. Statuetkę mam. Ale uśmiecham się na myśl, że wtedy trzech najlepszych strzelców miało w sumie tyle goli, co Robert Lewandowski w jednym sezonie. – komentuje Bąk.
W 2000 roku Polonia sięgnęła po drugie w historii klubu Mistrzostwo Polski, a tytuł przypieczętowała przy Łazienkowskiej pokonując Legię 3:0. W tamtym spotkaniu Bąk zaliczył asystę przy pierwszej bramce, której autorem był Emanuel Olisadebe – Naszą siłą był wtedy fakt, że stanowiliśmy zespół nie tylko na boisku, ale też poza nim. Mieliśmy naprawdę fajną brygadę, pewną swoich możliwości. Nawet jadąc na Legię, na której zawsze trudno było o zwycięstwo, mieliśmy przekonanie, że jesteśmy w stanie wygrać. I tak się stało – rozbiliśmy derbowego rywala 3:0, a w tamtych czasach nie było prosto wygrać na Łazienkowskiej. W tamtym sezonie wszystko nam zagrało. Może nie byliśmy drużyną, która zdobywała setki bramek, ale wygrywaliśmy kolejne mecze. Czasami trzeba zwycięstwo przepchnąć, tak się zdobywa krajowe mistrzostwa. Smakowało wybornie, tym bardziej, że klub czekał na to kilkadziesiąt lat. Dorzuciliśmy do tego Puchar Ligi, to były też interesujące rozgrywki.
Największa gwiazdą mistrzowskiej drużyny był Olisadebe, który na Konwiktorską trafił w tym samym roku co Bąk, początki jednak nie były najłatwiejsze dla późniejszego reprezentanta Polski – Zwłaszcza na początku, łatwo mu nie było. Najpierw trafił na testy do Ruchu Chorzów, ale dobrze dla niego, że nie zaproponowano mu kontraktu. Trudno mi go sobie wyobrazić w tamtym środowisku, zwłaszcza bez znajomości języka. W Warszawie miał o tyle łatwiej, że więcej osób mówiło wtedy po angielsku. Z Emmanuelem bardzo często byłem w pokoju, więc całkiem nieźle się dogadywaliśmy. W Warszawie mu zaufano, szybko zaczął się odpłacać. To, jak poruszał się po boisku, robiło bardzo duże wrażenie. Ma jednak naturę samotnika, raczej z nami nigdzie nie wychodził. Wolał zostać w domu. Dopiero Emmanuel Ekwueme go trochę rozruszał, ale nadal trudno było nazwać Olisadebe wodzirejem czy duszą towarzystwa. – wspomina Bąk.
W wywiadzie nasz były kapitan wrócił również wspomnieniami do okresu gry w reprezentacji Polski i występu na Mundialu w 2002 roku. – Na pewno to, że selekcjonerem był akurat Jerzy Engel, mi pomogło. Wiadomo, że znał mnie z czasów współpracy w Polonii, wiedział, jakie mam boiskowe atuty i uznał, że w pewnych względach będę mu przydatny. Gdy już dołączyłem, zostałem na dłużej. Tamta reprezentacja była znacznie bardziej zamknięta, trudno było do niej wskoczyć. Stworzony został szkielet zespołu, wokół którego budowana była cała drużyna. Sam trener Engel był wcześniej dyrektorem sportowym w Polonii, nie był faworytem do objęcia funkcji selekcjonera. Jak pokazał czas, był to dobry wybór. Trener obronił się osiągniętymi wynikami. Natomiast smak występu na Mistrzostwach Świata był słodko-gorzki. Z jednej strony spełniłem marzenie o występie na mundialu, z drugiej – pożegnaliśmy wszelkie nadzieje na wyjście z grupy. Nie spodziewałem się, że pojawię się na boisku, tymczasem już po kwadransie kontuzji doznał Radosław Kałużny i trener Engel posłał mnie do boju. Wydaje mi się, że byliśmy rozbici psychicznie po porażce z Koreą. Pierwszy mecz często ustawia cały turniej. Jechaliśmy z wielkimi nadziejami, ale przekonaliśmy się, że wcale nie jesteśmy tacy dobrzy. Tymczasem trzeba było walczyć z Portugalią. Ponownie nie obroniliśmy się piłkarsko, byliśmy totalnie rozregulowani. Słyszałem wiele teorii ludzi z zewnątrz. Między innymi taką, że trenowaliśmy w jednym miejscu, a warunki panujące w Pusan nas zaskoczyły. To nieprawda, różnica nie była aż tak wielka. A przynajmniej nie na tyle, żeby upatrywać w tym przyczyn porażki. Bardziej wpływ na porażkę z gospodarzami miała sama atmosfera na stadionie. To nawet nie był huk, a coś w stylu pulsującego, wprowadzającego w trans tumultu. Koreańczycy na trybunach nie ustawali w dopingu na sekundę, włączając w to przerwę w meczu. Nie słyszeliśmy nawet hymnu, choć w tym przypadku może to nawet lepiej… Mówiąc jednak poważnie, gospodarze byli totalnie napędzeni tym dopingiem. Nas tymczasem to przytłoczyło. Dodatkowo Koreańczycy byli świetnie przygotowani motorycznie. Tymczasem u nas trochę to zaszwankowało. Podczas meczu biegaliśmy i reagowaliśmy trzy razy wolniej. Ciężko pracowaliśmy, ale brakowało indywidualizacji. Część z nas miała za sobą wiele meczów rozegranych w sezonie, część bardzo mało. A w Korei wszyscy trenowaliśmy tak samo.
Od dziesięciu lat Bąk wraz z rodziną mieszka w Norwegii, w której zajmuje się pracą na stoku narciarskim, lecz przyznaje, że pojawiają się przemyślenia nad powrotem do Polski – Cały czas mam to gdzieś z tyłu głowy. Mój syn pewnie już zostanie w tym kraju, nie wiem, co postanowi córka. Na początku było bardzo trudno się odnaleźć. Z dużego miasta trafiliśmy do małej miejscowości. Inny język, inny klimat, inne realia. Gdyby nie rodzina, na pewno bym tam nie wytrzymał w samotności. Może kiedyś przyjdzie moment, w którym wrócimy. Ile można jeździć na skuterach po śniegu? –
źródło: własne / Łączy Nas Piłka